Jozef Kapustka Jozef Kapustka
203
BLOG

Jozef Kapustka: Sobre la vida, el amor y la muerte

Jozef Kapustka Jozef Kapustka Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

"Koniec, k...a, koniec ze spacerkami, z trzymaniem się za rączki, k....a, koniec, mówię" - wyrzucił z siebie na dzień dobry Łopata. 

Była 9 rano i  pozostawało to w ścisłym związku  z ogólnym wzburzeniem Łopaty. Zaproponowałem mu kilka szybkich bombek w barze przy wejściu do metra Jussieu. Zaczął nawijać. W miarę jak opróżniał kolejne bombki, jego historia nabierała kształtów aż wreszcie stała się całkiem przejrzysta i zrozumiała.

Logement Łopaty stanowiło osiem metrów kwadratowych bez  okien, bo i tak nie było na co patrzeć. Któregoś dnia wyjął kilka dachówek  i wstawił tam szybę żeby widzieć niebo.   W środku wszystko było pokryte kilkumilimetrową warstwą kurzu, jakby Łopata w ogóle tam nie chodził ani niczego nie dotykał, tylko unosił się w powietrzu.  

Nie zająknął się  jednym  słowem na temat gorącego uczucia, jakie dawno temu połączyło go na krótko z panią Wiesławą, gardienne d'immeuble, a o którym i tak  wszyscy  wiedzieli , bo trudno było nie zauważyć jak nagle pani Wiesława odmłodniała o jakieś 20 lat. 

Ta kobieta o gołębim sercu  miała hopla na punkcie porzuconych złotych rybek, złote rybki były wszędzie, w szklankach, w słoikach, znosili jej te rybki  z całej Ile-de-France chyba. Jedna zupełnie zdechła pływała nawet w kiblu, nijak nie udawało się jej spuścić z wodą, zapewne za cudownym zrządzeniem pęcherza pławnego. A do Łopaty przyplątała  się na wpół oswojona lisica i coś sobie do tych rybek ubzdurała. Wyczułem, ze była przyczyną dla której Łopata całkowicie pani Wiesławie obmierzł. Spytałem tylko, czy próbował mediacji ks. Waldemara, tego od problemów małżeńskich, oczywiście było to bardzo głupie pytanie, bo tak jakbym nie wiedział, że mieli ze sobą na pieńku odkąd ks. Waldemar zapłacił Łopacie kilkoma paczkami przedatowanego jogurtu za podpięcie sieci elektrycznej do słupa w jakimś ośrodku dla bezdomnych. .

Nie spotkałem już więcej Łopaty. Pani Wiesława gdzieś wyjechała. Nie wiem co się stało z rybkami. Lisicę zastrzelili myśliwi.

***

Ludzie z zarośli byli oddzieleni od plaży szosą. Nie używali jej, mieli swoje jakieś tam drogi. Z plaży też nie korzystali. Za to ich psy korzystały. 

Po tsunami ludzie z plaży wmurowali na skałach tabliczki z nazwiskami. Nie było tam nazwisk ludzi z zarośli.

Ludzie z zarośli przychodzili na plażę rano, rozkładali pod drzewami maty, ustawiali kartoniki "Original Thai Massage" i czekali. Ludzie z zarośli byli uśmiechnięci, ludzie z plaży ponurzy. Jedni z drugimi porozumiewali się za pomocą nie mniej i nie więcej tylko dwóch sylab: ma-saa. Trochę nosowy dźwięk ma-saa... ma-saa... delikatnie unosił się w powietrzu .

Psy ludzi z zarośli przychodziły na plażę po południu, kiedy ludzie z zarośli zwijali już maty i zabierali kartoniki. Ludzi z plaży nie interesowały zarośla, nie chodzili tam w ogóle. Używali za to szosy. Czasem dokądś jechali albo skądś przyjeżdżali. Między plażą a zaroślami zawsze snuły się też samochodziki tuk-tuk. Ludzie z plaży ich używali, ludzie z zarośli nie, tak samo jak szosy.

Któregoś dnia  fotografowałem zachód słońca nad Oceanem Indyjskim.  Wokół nie było nikogo, oprócz pary ludzi z zarośli. Para ludzi  z zarośli chyba specjalnie wykombinowała ten moment, bo byli teraz frenetycznie zajęci robieniem sobie selfies na tle srebrnego morza. Strzeliłem im kilka fotek jego aparatem. Wymieniliśmy się uśmiechami a potem oni poszli.

Ja też poszedłem.

***

Miasto po drugiej stronie muru wyglądało jak z jakiegoś średniowiecznego włoskiego fresku. Po drugiej, to znaczy nie po tej samej, po której mieszkał Chełmicki. Pięło się nagle w górę, jeżyło przybudówkami, przybudóweczkami, w dół spoglądały tysiące pustych okien.

Ludzi nie było widać, ale Chełmicki wiedział, że ktoś tam mieszka, bo często w nocy, w dzień też ale częściej w nocy, zza muru słychać było takie jakby pacnięcia.

Jak później ustalił Chełmicki, do miasta za murem prowadziło kilka takich przejść w tym murze. Ludzie wchodzili i wychodzili, wyglądało to tak, jakby przechodzili między różnymi wymiarami, jak na jakimś "Stargate" czy czymś w tym rodzaju. Pacnięcia nie robiły na nich żadnego wrażenia, byli maksymalnie spokojni. Wyglądali też na szczęśliwych, ale instynkt podpowiadał Chełmickiemu, żeby dał sobie spokój z przechodzeniem między wymiarami, bo pacnięcie będzie ostatnia rzeczą jaką usłyszy w życiu.

Chełmicki nie wiedział po co tu przyjechał w ogóle. Przesiadywał całymi dniami na Arpoadorze między Copacabaną i Ipanemą i próbował na siłę nadać jakiś sens swojej obecności. Kupy się to wszystko za bardzo nie trzymało. Potem jak już patrzył z samolotu na rozświetlone nocne miasto to nagle nabrał całkowitej pewności, że chciałby do niego jeszcze kiedyś wrócić.

***

Pan Wacek był szychą starej daty, taką prawdziwą. 

Wszyscy wiedzieli, że landlord powierzył mu skrajnie odpowiedzialne zadanie wystawiania i wciągania kubłów ze śmieciami i jeszcze mu za to płacił. A jak nie wiedzieli, to i tak się dowiadywali. Nawet Anglicy docenili w końcu jego kwalifikacje zawodowe i zaproponowali mu pracę w jednej z największych, najbardziej prestiżowych spalarni śmieci w całym Londynie. Zaufali mu do tego stopnia, że pan Wacek używał własnego obuwia, własnych rękawic i własnej odzieży ochronnej, które sam sobie kupił.

Jak bardzo pan Wacek był postacią wybitną w swoim środowisku niech świadczy fakt, że panowie Janusz i Zdzisiek, którzy mieli zaszczyt dzielić z nim basement flat, nie odważyliby się nawet półgębkiem czegoś powiedzieć o wiecznym smrodzie pana Wacka mimo że był  tak potężny że aż budził ich w nocy. Nie było to specjalnie praktyczne, bo nigdy nie pili razem. Pan Wacek wracał o świcie, kiedy panowie Janusz i Zdzisiek właśnie wychodzili. Rano pruli przed siebie  żwawo, rytmicznie, żeby nie powiedzieć radośnie, no zupełnie jakby się urwali z jakiejś kompanii reprezentacyjnej, a wieczorem - wtedy pan Wacek jadł śniadanie  -  trochę tak bardziej  wyglądało to już fristajlowo. Wiadomo o co chodzi.

Kiedy huragan zerwał dach, zawaliło się pół piętra i policja w środku nocy wystawiła wszystkich na ulicę z zakazem powrotu, pan Wacek bardzo to przeżył. Nie pozbierał się już. Ktoś go widział, jak spał na przystanku, ktoś inny na chodniku przed dworcem Victoria. Tam go pobili  tylko nie wiadomo czy udający Włochów Albańczycy czy Pakistańczycy i z Anglikami też mu się  od tego momentu przestało jakby układać. Podziękowali za współpracę  górnolotnymi frazesami i zapewnili o swoim nieutulonym żalu z powodu tego niechcianego przez nikogo rozstania.

Jakiś czas potem "Evening Standard" donosił: "Body of Polish man found dumped at west London rubbish depot".

***

Z Principessą umówiłem się na Schodach  Hiszpańskich koło  łódeczki, dokładnie w miejscu w którym przesiadywał Toto. Principessa nie wiedziała kim był Toto, ale nie o to chodzi. Pisała doktorat z jakiejś bardzo skomplikowanej tematyki w nikomu nie znanej dziedzinie, do tego cały po włosku, a ja odkąd zdiagnozowałem sam siebie jako kallipygofila lubiłem po prostu gapić się na pośladki Principessy. Cycki też miała całkiem niezłe.

Principessa z natury była cholernie małomówna. Jakbym jej kupił dajmy na to ciastko, to by siedziała i grzebała w tym ciastku bite półtorej godziny bez jednego słowa. Swoją drogą znaleźć temat, który zająłby Principessę to tak jak znaleźć igłę w stogu siana. Nie żeby się niczym nie interesowała, wręcz przeciwnie, wiedziała dokładnie wszystko  o wszystkim. Podejrzewam, że jakbym odkrył Amerykę to wiedziałaby o tym wcześniej ode mnie.
 
Opowiedziałem jej o Toto, musiałem przecież sam o czymś gadać bo Principessa była zajęta albo dłubaniem paznokciem w talerzyku Capodimonte albo  złośliwie wnikliwą obserwacją tłumu turystów na Via dei Condotti. No a co można było powiedzieć o Toto, chyba tylko tyle, że nie pamiętał skąd się wziął w Rzymie, w ogóle niczego nie pamiętał. Mnie też nie pamiętał, ani jak rozmawialiśmy o wiosennym słońcu,  najnowszej modzie sezonu 1933/4 i czymś tam jeszcze. 

Wiedziałem, że Principessa żałowała , że w ogóle przyszła.

***

W ramach dywersyfikacji portfolio spekulacyjnego Chester/Czesław zainwestował w wizytówkę. Była to jedna z tych wielu jego inwestycji o których nie do końca wiedział czy są krótko- czy długoterminowe. Mogło to też mieć jakiś związek z ruchem wskazówek zegara, ale nie musiało.

Dość na tym, że gość, z którym tym razem zamknął deal , wywiązał się z warunków umowy. Zwykle kroił Chestera/Czesława na nielegalnym jednorękim bandycie na zapleczu sklepu, ale Chester/Czesław miał rację, że przymykał na to oko bo oto w końcu na wizytówce pod wdzięcznym logo z kulą ziemską stanęło jak byk: Chester  International Company Ltd., President and CEO. Chester Int'l Ltd. zajmowała się dystrybucją wholesale kaset różnych takich Heino po festiwalach dla alte Kameraden w New Jersey. Wynajmowała gustowne biuro na środkowym Manhattanie z ekskluzywnym widokiem na chodnik. Jak na typowego zaharowanego biznesmena przystało, Chester/Czesław sypiał oczywiście w biurze i była to ze wszechmiar rozsądna decyzja. Główną atrakcją biura, zapewne w celu łagodzenia napięcia dziennych negocjacji, było rzężenie Frau za ścianą.  Płynne poruszanie się w niuansach rynku ułatwiał fakt, że Chester/Czesław był poliglotą, dlatego wszyscy doskonale go rozumieli: kiedy Murzynka opiekująca się Frau przychodziła upomnieć się o pieniądze za rent, Chester/Czesław mówił jej kulturalnie, dajmy na to po polsku, żeby spier.......ła. Zawsze działało. Taki miał już po prostu wrodzony talent do międzynarodowych negocjacji.

Will/Wojtek miał za to rękę do fuch i dlatego pracował dla Chestera/Czesława. Na przykład  jednemu  księdzu spod Rzezawy, temu co teraz siedział na placówce misyjnej w Pensylwanii, to woził  takiego portoryka  żeby ten się trochę otrzaskał z wielkim światem a nie siedział wiecznie w tych swoich slumsach. Ksiądz go charytatywnie ewangelizował,  tłumaczył, że do wanny nie wchodzi się w butach z całą resztą  podobnych gadżetów  a młody wyraźnie zaczynał już  łapać, że można żyć całkiem inaczej, wystarczy mieć tylko trochę oleju w głowie. Teraz lecieli interstatem 95 i Will/Wojtek klął na czym świat stoi, chociaż to nie on tylko Chester/Czesław cierpiał na zaawansowaną koprolalię. Jechało od niego nieprzespaną nocą, burbonem za ćwierć dolka, papierochami i  tą samą tanią prostytutką, która raz mu już podprowadziła portfel jak dosłownie tylko na sekundę się zdrzemnął ale widać i tak niczego go to nie nauczyło. Negocjowali podwyżkę dla Willa/Wojtka bo jeżeli chodzi o zyski samego  Chestera/Czesława z firmy, to dzięki genialnemu montażowi finansowemu pensję Presidenta and CEO Chester  Int'l Ltd.   fundował bezpośrednio rząd Republiki Federalnej Niemiec w ramach zryczałtowanej pomocy dla uchodźców z bloku wschodniego.

Pomimo oczywistych sukcesów negocjacyjnych , z promocją direct w terenie Chester/Czesław nie za bardzo sobie radził i wyraźnie pozostawał w tyle za konkurencją. Za sprawą typowo słowiańskiego wyglądu, za który powinien chyba podziękować mamusi skoro tak już regularnie do niej wydzwaniał, dojcze brali go za Turka i szerokim łukiem omijali stoisko. Nie pomagała mu nawet free sheet music razem z  kasetą.

Oprócz wizytówki Chester/Czesław miał jeszcze marzenie. Wszystkie pieniądze, jakie wisiał Frau inwestował w siebie, a konkretnie w lekcje śpiewu u różnych wybitnych specjalistów z Metropolitan Opera, którzy tak sobie chałturzyli w ramach zadziwiająco płynnych godzin pracy. Ale że jak już wiemy do biznesu Chester/Czesław nie miał specjalnie głowy, to mimo że inwestował w siebie latami i był już prawie nie do odróżnienia od Sherrilla Milnesa, zaproszenie od producentów jak nie przychodziło tak nie przychodziło.

Will/Wojtek też miał  chyba jakieś marzenie, bo z tą taksówką to najwyraźniej minął się z powołaniem. Za to z tonfą wyprawiał takie cuda, że rumuńskie gimnastyczki z szarfą mogłyby już spokojnie wyluzować.

Nad interstatem 95 wstawał nowy, inny dzień.

***

Bardzo dawno temu przydarzyła mi się jedna z tych historii, w które i tak nikt nigdy nie uwierzy . No bo kto wierzy w Pele?

A było to tak: Napakowany  jak niedomykająca się walizka i wytatuowany od stóp po czubki włosów Lolo , podrzucając mnie autostopem w stronę wulkanu Mauna Loa opowiedział przy okazji dzieje kilkumetrowej wysokości wału lawy na środku highway'u. Otóż wracając pewnego wieczoru tą samą drogą   zauważył nagle idącą poboczem  starą kobietę z psem. Pojawili się tak jakby znikąd.  Zatrzymał samochód, kobieta z psem wsiadła i dalej pojechali razem. Kobieta przez cały czas uparcie milczała aż w końcu spytała, czy nie miałby czasami ze sobą jakiejś  małpki dżinu. Odpowiadając zerknął w lusterko, ale na tylnym siedzeniu nie było już nikogo. Pojął od razu, że miał do czynienia z boginią Pele. Po powrocie do swojej hut obficie skropił  dżinem obejście , resztę wlał w siebie i zasnął. Wybuchu nie pamiętał, nie wiedział, że lawa spływała w dół bardzo szybko i nie miałby najmniejszych szans ucieczki. Rano, kiedy wyszedł na zewnątrz  doznał szoku. Nietknięty domek stał w samym środku olbrzymiego, dymiącego i kruchego jak chrust pola zastygłej lawy. 

Jakiś czas potem znalazłem się na wyspie Moorea. Nie mając niczego specjalnego do roboty  pomyślałem, że przetnę ją z jednego końca na drugi przechodząc porośnięte bambusowymi zaroślami wnętrze  wygasłego wulkanu, a nuż coś tam niezwykłego  znajdę, jak dajmy na to w gwatemalskiej dżungli .   Na obrzeżu tropikalnego lasu już wcześniej zauważyłem samotną cabane, do której zbliżałem się teraz ostrożnie. Nie miała drzwi ani okien tylko paliki i dach z zardzewiałych kawałków blachy. W środku na matach siedziała stara kobieta. Zapytałem: "Pao Pao?" , dla pewności dodałem "Bao Bao?"  bo nie wiedziałem za bardzo jak to wymówić. Kobieta zamachała rękami nad głową jednocześnie we wszystkich kierunkach, więc  zrozumiałem dokładnie, że mam iść prosto przed siebie. Spoglądając wstecz, zauważyłem jeszcze że pies starej kobiety  długo odprowadzał mnie wzrokiem, to znaczy do momentu w którym  zanurkowałem w gąszcz i zacząłem  piąć się w górę. Noc zastała mnie na jednym z tych postrzępionych, fotogenicznych górskich szczytów, nie było sensu schodzić w dół, więc postanowiłem doczekać  świtu patrząc na rozgwieżdżone południowe niebo przy akompaniamencie  dziwnej mowy zwierząt. Od strony wybrzeża  pasat niósł odgłos bębnów. 

Obudziłem się, kiedy było już późno. Słońce świeciło bardzo mocno a niebo wydawało się być jednym wielkim snopem iskier odbitym w lśniącej powierzchni Mórz Południowych. Byłem zmęczony i głodny, ale musiałem zdążyć przed następną nocą. Zacząłem iść dalej. Zostało mi kilka godzin.

Another time, another place.

Efekt, jaki wywołało pojawienie się Kapustki na campingu uczęszczanym głównie przez desant z Podkarpacia można by porównać do efektu kontrolowanej detonacji taktycznego ładunku jądrowego. Już tego samego dnia  Gracjella znalazła pod drzwiami kartkę od pana Dariusza. Pan Dariusz był trochę autystycznym dandysem, znał się  też na wywiadzie środowiskowym bo w pierwszym życiu był uzależnionym od niezobowiązujących, sympatycznych pogaduszek z kolegami z milicji obywatelskiej i do dzisiaj przechowywał cenną pamiątkę tych miłych chwil - mokasynki z kutasikami o podeszwie startej już  do grubości kartki papieru. Skoro pan Dariusz oprócz ciuszków kolekcjonował jeszcze i uzależnienia, no to nie było rady, w końcu musiała przykleić się jakaś tajemnicza choroba psychiczna. Ale nie zrażało go to wszystko, wiedział że musi działać, jak  mawiał poeta,  szybko i efektywnie. Gracjella była długonogą studentką któregoś tam roku filozofii czy czegoś  równie głupiego,  sama plątała się tu trochę w zeznaniach. Przyjechała na krótko,  tyle tylko ile trzeba żeby zabłysnąć na opanowanym przez warszawskich taksówkarzy rynku usług towarzyskich w Neuilly. Od razu wpadła panu Dariuszowi w oko.  

"Szanowna Pani, bardzo proszę o niepalenie papierosów w mieszkaniu należacym do mojego znajomego Cedrica Cyrilla Dupond de Trouville'a, gdyż ulatniający się stamtąd trujący dym powoduje u mnie stany lękowe jako u osoby schorowanej zostałem chamsko zaatakowany dzisiaj o godz. 20:16 przez Jozef Kapustka  przesiaduje z panią w tym samym pomieszczeniu i popija na co zrobiłem zdjęcia ale odpłaciłem mu pięknym za nadobne. Proszę też o regularne wyprowadzanie psa gdyż  oddał mocz  w sposób niewłaściwy na moje drzewko szczęścia które dopiero co posadziłem i kosztowało 4,99 euro. W razie niezastosowania się do mojej uprzejmej prośby będę zmuszony nadać sprawie obrót za pomocą moich adwokatów. Życzliwy."

Gracjella do pana Mariusza: "Szanowny Panie, nie o 20:16 tylko o 20:17, kup se zegarek ćwoku jeden albo idź się powieś najlepiej"

Jako że oboje byli tradycjonalistami o odcieniu sedewakantystycznym, to wymiana korespondencji zaczęła nabierać rozpędu.

Ale to już zupełnie inna przypowieść.

Sobre la vida, el amor y la muerte

                                                                                                   


Jozef Kapustka

Paryż, październik 2016

 

pianista

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości